Posted on
Czytaj dalej
Ze świecą można by szukać Polaka, który w latach dziewięćdziesiątych
nie obejrzał chociaż jednego odcinka południowoamerykańskiej telenoweli. Wraz z
początkiem funkcjonowania pierwszych komercyjnych stacji telewizyjnych do
naszych domów zawitali bohaterowie serialowych tasiemców z Brazylii, Meksyku,
Argentyny i Wenezueli. Co ciekawe, choć narzekaliśmy na "wydumane"
losy naszych rodzimych Lubiczów, potrafiliśmy identyfikować się z problemami
Stelliny, Marimar i Marii z przedmieścia.
Historia latynoskich telenowel w Polsce sięga lat
osiemdziesiątych. Nasi rodzice na pewno
pamiętają wyludnione ulice, kiedy w telewizji nadawano kolejny odcinek
"Niewolnicy Isaury". Losy nieco zezowatej i bardzo nieszczęśliwej niewolnicy
poruszyły serca Polaków do tego stopnia, że imię Isaura nadano wówczas
kilkudziesięciu dziewczynkom. Para głównych bohaterów odwiedziła także nasz
kraj, a wszędzie, gdzie się pojawiali, otaczały ich tłumy wielbicieli. Oprócz
tego były jeszcze seriale „W kamiennym kręgu” i „Panna Dziedziczka”, ale to
wszystko nic w porównaniu z zalewem latynoskich telenowel, którego
doświadczyliśmy w latach dziewięćdziesiątych. Poniżej wspomnienie kilku z nich.
MARIA (MARIA DE NADIE)
Kraj: Argentyna Rok produkcji:
1985 Reżyseria: Roberto Denis Liczba odcinków: 220 Obsada: Grecia Colmenares, Jorge Martinez,
Aldo Barbero, Hilda Bernard, Hector Calori, Lia Casanova, Cecilia Cenci,
Claudio Gallardou, Roberto Ibanez, Ariel Keller, Susana Lanteri, Chany Mallo,
Natacha Nohani, Nathan Pinzon, Joaquin Pinon, Angela Ragno i inni.
Moja pierwsza telenowela. Oglądam
ją razem z babcią, która w tamtych czasach przychodzi do nas codziennie i do dziś pamiętam czołówkę z nieco smętną
piosenką śpiewaną przez niejaką Julię Zenko oraz głos lektora mówiącego:
"Grecia Colmenarez i Jorge Martinez w filmie Maria".
Maria nie była serialem
"pierwszej świeżości" - nakręcono ją w 1985 roku w Argentynie.
Podobnie jak większość telenowel na Polonii 1 emitowana była z włoskim
dubbingiem i polskim lektorem. Z tego też powodu jeszcze przez wiele lat byłem
święcie przekonany, że słowa "buongiorno" i "ti amo"
pochodzą z języka hiszpańskiego.
Serial liczył 220 odcinków, w
których w sposób romantyczny lub raczej - co jest bliższe prawdy -
melodramatyczny, przedstawione były losy młodej i pięknej dziewczyny, która po
śmierci ojca wyjeżdża do Buenos Aires. Wraz z matką i bratem mieszka w biednej
dzielnicy i zarabia na życie pracując w kabarecie, gdzie poznaje przystojnego
Juana Carlosa Arochę. Pewnego dnia jeden z klientów kabaretu oskarża Marię o
kradzież, na szczęście dziewczyna poznaje prawnika, który pomaga jej wyjść z
opresji. Maria zatrudnia się w domu Arocha jako pokojówka i wkrótce okazuje
się, że całe bogactwo rodziny należy się jej. Oczekując dziecka pana domu
wychodzi za mąż za poznanego wcześniej prawnika, jednak nie potrafi zapomnieć
miłości do Juana.
Mniej więcej w tym samym czasie,
kiedy Maria zakochuje się w Juanie Carlosie, moja babcia zakochuje się w Marii.
Przeżywa jej losy tak głęboko, że czasami odnoszę wrażenie, iż darzy Marię
uczuciem większym niż moją mamę. Z pewnym niepokojem myślę o chwili, kiedy
zostanie wyemitowany ostatni odcinek serialu i babcia będzie musiała pożegnać się
ze swoją ulubienicą. Moje obawy są zupełnie bezpodstawne - kult Marii De Nadie
umiera dokładnie w momencie, kiedy na Polonii 1 zostaje wyemitowany pierwszy
odcinek "Stelliny"
STELLINA (ESTRELLITA
MIA)
Kraj: Argentyna Rok produkcji:
1987 Reżyseria: Diany Alvarez Liczba odcinków: 160 Obsada: Andrea Del Boca, Ricardo Darín,
Marisel Antonione, Nelly Fontán, Hugo Cosiansi, Marina Skell, Pepe Novoa i
inni.
Główni aktorzy grający w
telenoweli, Andrea Del Boca i Ricardo Darín, przypominają mi zwierzęta (on
wygląda jak bóbr, ona - jak świnka), przez co oglądanie Stelliny oprócz
wzruszeń przynosi mi sporą dawkę śmiechu. Towarzyszką popołudniowo -
wieczornych seansów zostaje moja mama, jednak życiowa nieporadność Stelliny
irytuje ją na tyle, że nie jest w stanie oglądać każdego odcinka. Ojciec jest
zupełnie odporny na krzywdy, których doświadcza nasza argentyńska przyjaciółka,
natomiast moja siostra patrzy na nią z jawną wrogością - w tym samym czasie,
kiedy na Polonii 1 leci Stellina, na DSFie emitowane są rozgrywki NBA. Babcia,
która prawdopodobnie właśnie wtedy
uświadamia sobie, że jej temperament jest bardziej latynoski niż słowiański,
śledzi losy Stelliny nawet z większym zainteresowaniem niż wcześniej Marii.
Zresztą w historiach obu kobiet można odnaleźć wiele podobieństw.
Stellina jest młodą dziewczyną z
prowincji, wychowywaną przez biedną matkę Rosę. Gdy matkę dosięga ciężka
choroba, obie wyjeżdżają do Buenos Aires, aby znaleźć lekarza. Znajdują tam
dach nad głową u przyjaciółki Rosy - Teresy. Syn Teresy, Sergio, zakochuje się
w Stellinie. Rosa umiera, ale przed śmiercią każe bogatemu Danielowi Mendozie,
pracodawcy Teresy, zaopiekować się Stelliną, która jest ich córką. On, chcąc
uniknąć skandalu, zatrudnia ją jako służącą. Żoną Mendozy jest egoistyczna i
wybuchowa Marchella. Mendozowie mają córkę Alessandrę, która udaje kalectwo,
żeby zatrzymać swojego męża Gianlucę. Gianluca i Stellina mają romans, w wyniku
którego dziewczyna zachodzi w ciążę. Wszystkie intrygi rodzinne wychodzą na
jaw, w tym udawane kalectwo Alessandry - i wtedy dopiero rozpoczyna się zabawa.
Zanim jednak wszystko skończy się happy endem, Stellina wyleje potoki łez i
tylko cud sprawi, że nie zaleje falą powodzi całej Argentyny.
Wraz ze Stelliną płacze moja
babcia, a i mi - co przyznaję z pewnym wstydem - również od czasu do czasu
kręci się łza w oku. Babcia nielojalnie stwierdza, że Stellina jest o wiele
lepsza od Marii i żadna inna serialowa bohaterka nie będzie w stanie jej
zastąpić. Akurat.
ANTONELLA (ANTONELLA)
Kraj: Argentyna Rok produkcji:
1992 Reżyseria: Nicolas Del Boca Liczba odcinków: 165 Obsada: Andrea Del Boca, Gustavo Bermúdez,
Virginia Innocenti, Hilda Bernard, Humberto Serrano, Mimi Ardu, Mónica Galán,
Osvaldo Tesser, Eugenia Tálice i inni.
Zdziwienie moje i babci sięga
zenitu, kiedy okazuje się, że główną rolę w kolejnej telenoweli emitowanej na
Polonii 1 gra nie kto inny, tylko nasza stara przyjaciółka - Andrea Del Boca.
Babcia postrzega to chyba w kategorii znaku z nieba, który pozwala zakończyć
krótką, acz intensywną żałobę po stracie Stelliny, ja natomiast uważam, że jest
to lekka przesada. Ale cóż, oglądamy. Już po pierwszym odcinku zdajemy sobie
sprawę, że coś jednak jest nie tak. Andrea Del Boca nie jest już tą samą biedną
i przestraszoną świnką, którą pamiętamy z wcześniejszego serialu - jej
bohaterka to dziewczyna energiczna i pełna temperamentu. Babcia pozostaje
wierna Antonelli do końca chyba tylko z zasady, ja natomiast oglądam wyrywkowo
co któryś epizod. Wraz z ostatnim odcinkiem poprzysięgam sobie nie oglądać
więcej telenowel, a babcia po kryjomu przerzuca się na "Modę na
sukces", której - o dziwo - pozostaje wierna do końca życia. Tym samym
kończy się w naszym domu złota era seriali argentyńskich. Siostra tryumfuje, a
ojciec oddycha z ulgą.
ESMERALDA (ESMERALDA)
Kraj: Meksyk Rok produkcji:
1997 Reżyseria: Beatriz Sheridan, Marta
Luna, Karina Duprez Liczba odcinków:
137 Obsada: Leticia Calderon, Fernando
Colunga, Salvador Pineda, Ignacio López Tarso, Juan Ríos Cantú, Nora Salinas,
Alejandro Ruiz i inni.
Jest rok 1998 i cała Polska
wzrusza się losami niewidomej Esmeraldy. Telenowela emitowana na antenie stacji
TVN w niczym nie przypomina argentyńskich seriali z początku dekady - jest
kolorowa, zrobiona z większym rozmachem i, w co trudno uwierzyć, jeszcze bardziej
ckliwa. Oglądam Esmeraldę sporadycznie i bez większego zainteresowania, jednak
z dużym zaciekawieniem śledzę nadawane w TVN-ie relacje z przyjazdu do Polski
Letici Calderon, odtwórczyni głównej roli w serialu. Podczas sześciodniowego
pobytu w naszym kraju aktorce wszędzie towarzyszą tłumy fanów - krzyczą,
płaczą, skandują jej imię. Polaków ogarnia histeria podobna do tej, jaka w
latach osiemdziesiątych towarzyszyła wizycie aktorów z "Niewolnicy
Isaury". Po latach nie kojarzę zbyt wielu szczegółów z serialu, ale
pamiętam, że na ekranie było zawsze bardzo zielono - zabieg chyba celowy, wszak
Esmeralda znaczy szmaragd.
PAULINA (LA USURPADORA)
Kraj: Meksyk Rok produkcji:
1998 Reżyseria: Beatriz Sheridan,
Karina Duprez Liczba odcinków: 102 Obsada: Gabriela Spanic, Fernando Colunga,
Libertad Lamarque, Chantal Andere, Dominika Paleta, Mario Cimarro, Marcelo
Buquet, Juan Pablo Gamboa, Paty Díaz i inni.
Stacja TVN emituje pierwszy
odcinek Pauliny w marcu 1999 roku. O telenoweli opowiada mi mój kolega Przemek
i choć nie oglądam jej od początku, wciągam się prawie natychmiast i bardzo
szybko nadrabiam zaległości w znajomości niuansów fabuły.
Paulina Bracho i Paola Mrtinez są
siostrami bliźniaczkami, które zostają rozdzielone zaraz po urodzeniu. Paulina,
delikatna i skromna, mieszka na wsi w ubogiej chatce nad morzem. Paola jest bogata, ma męża i dwójkę dzieci.
Podczas przypadkowego spotkania obu sióstr Paola wpada na pomysł, aby
bliźniaczka zajęła jej miejsce w domu, dzięki czemu sama miałaby czas na
podróżowanie i cieszenie się życiem. Po wielu przygotowaniach, podczas których
Paulina uczy się zachowania Paoli, nadchodzi czas na wysłanie nowej "Paoli"
do rezydencji rodziny Bracho. Paulina usiłuje pełnić rolę siostry, jednak
podczas przygotowań nie przejęła charakteru Paoli i tak w Paoli, a raczej w
Paulinie na nowo zakochuje się mąż - Carlos Daniel.
To dopiero początek. Kulminacyjny
okres intryg, zdrad i rodzinnych zawirowań przypada na wakacje 1999 roku,
oglądam więc serial z dużym zainteresowaniem i po latach stwierdzam, że przede
wszystkim kojarzy mi się z ze słonecznymi, letnimi popołudniami spędzonymi
leniwie przed telewizorem. W uszach cały czas rozbrzmiewa piosenka z czołówki,
a w zasadzie jej refren "La Usurpadora esperando por tu amor. La
Usurpadora, me haces dano corazón". W tamtych czasach oryginalny tytuł
podoba mi się o wiele bardziej niż polskie tłumaczenie, więc kiedy nikt nie
słyszy, zwracam się w ten sposób do mojego psa - "La Usurpadora, idziemy
na spacer" lub "La usurpadora, kto nasikał w przedpokoju?" –
mówię do mojej starej jamniczki. Pies zdaje się reagować.
ROSALINDA (ROSALINDA)
Kraj: Meksyk Rok produkcji
1999 Reżyseria: Beatriz Sheridan, Karina Duprez Liczba odcinków: 80 Obsada: Thalía, Fernando Carrillo, Angélica
María, Lupita Ferrer, Nora Salinas, Víctor Noriega, René Munoz, Adriana Fonseca
i inni.
Stacja TVN nie daje telewidzom
zbyt wiele czasu na rozpacz po "stracie" Pauliny. Trzy dni po emisji
ostatniego odcinka, dokładnie 4 sierpnia 1998 roku, na ekranach telewizorów,
przy dźwiękach gorącej południowej samby, pojawia się kolejna latynoska
piękność - Rosalinda. W rolę głównej bohaterki wciela się Thalia - bardzo popularna
w Ameryce łacińskiej piosenkarka i
aktorka. Od początku wiadomo, że będzie gorąco. Akcja Rosalindy, w porównaniu z
wcześniejszymi telenowelami, gna jak szalona, wszak na opowiedzenie całej
historii przewidziano tylko 80 odcinków.
Dlatego też, kiedy dziewczyna poznaje bogatego Fernando José Altamirano del Castillo, musi uwijać się jak w
ukropie, aby rozkochać go w sobie, zanim jeszcze zostanie spadkobierczynią
ogromnej fortuny i gwiazdą estrady, bo wtedy czasu na miłość może po prostu
zabraknąć.
Do
oglądania telenoweli przyłącza się moja mama, która żywiołowo komentuje życiowe
wybory Rosalnidy i podczas każdego odcinka mówi, że jest to ostatni, na który
zmarnowała czas. Dzielnie udaje jej się jednak obejrzeć wszystkie i kiedy telenowela
dobiega końca, jest totalnie wyczerpana psychicznie. Ja żegnam się z Rosalindą
i mówię „dziękuję” latynoskim serialom, zwłaszcza, że lata dziewięćdziesiąte dobiegają
końca, a nowe milenium przynosi wiele innych atrakcji.
Posted on
PADDY KELLY BYŁ MIŁOŚCIĄ MOJEGO
ŻYCIA (BRAVO, nr 8, 1997 r.)
SPÓR MIĘDZY BIG CYCEM A SHAZZĄ (BRAVO, nr 6, 1997 r.)
Czytaj dalej
W każdym numerze Bravo, zaraz za plakatami, znajdowała się rubryka "Wypowiedz się", na łamach której - jak zapewniał umieszczony na górze strony nagłówek - psycholog, pracujący z młodzieżą w warszawkich szkołach, odpowiadał na listy czytelników i rozwiązywał ich problemy.
Listów przychodziło podobno tysiące. Nie ma się co dziwić, wszak dorastaliśmy w czasach, kiedy nikt jeszcze nie słyszał o Facebooku i to własnie szpalty poczytnej prasy młodzieżowej były jednymi z nielicznych miejsc, które stwarzały możliwośc zaspokojenia potrzeby dzielenia się problemami wieku dojrzewania na forum publicznych. Pisano o wszystkim - przetłusczającyh się włosach, platonicznych miłościach, narkotykach i molestowaniu seksualnym.
Kilka miesięcy temu wylicytowałem na Allegro całkiem sporą kolekcję numerów Bravo z lat 1996 -2000. Koszt niewielki, za to ogromne źródło wspomnień. Z wielką nostalgią czytałem listy od czytelników - w wielu z nich opisywano problemy, które i dla mnie były ważne w w wieku nastu lat. Przede wszystkim uświadomiłem sobie jednak, że listy te stanowią autentyczne wspomnienie końca dekady, wycinek cudownej rzeczywistości, w której dziewczyny masowo kochały się w Paddy'm z Kelly Familly, a spór pomiędzy Shazzą i Big Cycem bulwersował nawet bardziej nić absurdalnie wysokie ceny kaset magnetofonowych. Kilka z nich wybrałem specjalnie dla Was. Mam nadzieję, że Wy również odnajdziecie w nich cząstkę siebie z tamtych lat.
Kilka miesięcy temu wylicytowałem na Allegro całkiem sporą kolekcję numerów Bravo z lat 1996 -2000. Koszt niewielki, za to ogromne źródło wspomnień. Z wielką nostalgią czytałem listy od czytelników - w wielu z nich opisywano problemy, które i dla mnie były ważne w w wieku nastu lat. Przede wszystkim uświadomiłem sobie jednak, że listy te stanowią autentyczne wspomnienie końca dekady, wycinek cudownej rzeczywistości, w której dziewczyny masowo kochały się w Paddy'm z Kelly Familly, a spór pomiędzy Shazzą i Big Cycem bulwersował nawet bardziej nić absurdalnie wysokie ceny kaset magnetofonowych. Kilka z nich wybrałem specjalnie dla Was. Mam nadzieję, że Wy również odnajdziecie w nich cząstkę siebie z tamtych lat.
Tak mówiłam i mówię nadal, zarówno samej sobie, jak i przyjaciołom, o zauroczeniu długowłosym wokalistą The Kelly Family. Teraz jednak zastanawiam się, czy wypowiadane słowo „miłość” ma dla mnie takie samo znaczenie, jak jakiś czas temu…
Jeszcze parę miesięcy wstecz, za każdym spojrzeniem w roześmiane oczy Paddy’ego na plakatach, licznie zdobiących mój pokój, przenosiłam się do własnego, kolorowego świata fantazji. Byliśmy w nim tylko my – ja i ON. Tam, pod własnym „magic sky”, wiodłam codzienne życie, z tym wyjątkiem, że w każdej chwili towarzyszył mi wspaniały uśmiech Paddy’ego.
W krainie własnych pragnień, ożywionych wyobraźnią, czułam się cudownie: byłam zakochana… i kochana przez mojego idola. Po pewnym czasie jednak granica pomiędzy fantazją a rzeczywistością zaczęła się zacierać. Całymi dniami chodziłam z głową w chmurach. Jedynym tematem rozmów z przyjaciółmi stał się „mój” Paddy. Powoli uwierzyłam, że kiedyś, za sprawą jakiegoś cudu, osiągnę to, czego pragnę: znajdę się w jego ramionach. Ludzie postrzegali mnie jako fanatyczkę, przyjaciele za wszelką cenę starali się sprowadzić mnie do rzeczywistości. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie koncert Kellysów, na który wybrałam się do poznańskiej Areny. Tam, w ogromnej hali, zobaczyłam wokół siebie tysiące takich samych istot jak ja: dziewcząt zakochanych w długowłosym chłopaku, który za chwilę miał pojawić się na scenie. Widok tych dziewcząt uświadomił mi, że takich zakochanych, fruwających w obłokach fanek jest mnóstwo. Zapewne każda z nich liczy na to, że jest właśnie tą jedyną, która na swojej drodze życiowej spotka kiedyś JEGO. Wówczas dopiero zrozumiałam, jak dziecinne było moje postępowanie.
Kiedy Paddy pojawił się na scenie, a tysiące fanek zaczęło mdleć, uświadomiłam sobie, że mój idol, dający teraz brawurowy występ, nie jest tym samym chłopakiem, który gościł w moich marzeniach. Na scenie był on kimś niewyobrażalnie wielkim, bóstwem uwielbianym przez tłumy nastolatek, nieosiągalnym obiektem pożądania.
Ogarnął mnie smutek… Czułam, jak gdzieś daleko odchodzą wszystkie moje kolorowe marzenia. Wydawało mi się, że tracę szczęście – świat fantazji, w którym było mi dobrze. Teraz jednak wiem, że tak naprawdę pozbyłam się zbędnego ciężaru i dałam wolną przestrzeń czemuś nowemu, dojrzalszemu.
Co prawda nawet teraz, od czasu do czasu, przenoszę się ponownie do świata moich marzeń.Zdaję sobie jednak sprawę, że miejsce, które aktualnie zajmuje Paddy , niedługo przejmie ktoś zupełnie inny, prawdziwy, osiągalny… może nawet podobny? Ale myślę, że na dnie serca na zawsze pozostanie wspomnienie miłości do mojego idola. Nie znikną także piosenki, które powstały dzięki jego talentowi i które nauczyły mnie wrażliwości na piękno całego świata.
…
SPÓR MIĘDZY BIG CYCEM A SHAZZĄ (BRAVO, nr 6, 1997 r.)
Nie jestem zwolenniczką Big Cyca ani Shazzy. Uważam, że cały ten spór między nimi jest bez sensu. Chociaż nie przepadam za żadną ze stron, stoję zdecydowanie przy Big Cycu. Dlaczego niektórzy uważają, że zespół jest winny? Przecież wypowiedział tylko swoje zdanie w znanej wszystkim kwestii. Miał do tego całkowite prawo! Każdy ma prawo do wyrażania swoich myśli i ocen i nikt nie może mu tego zabronić.
Dlaczego nikt nie krytykuje Pawła Kukiza, który też „obraża” disco-polo w piosence „Zoska”? Dlaczego nikt nie rzuca gromów w Lenny’ego Kravitza po ukazaniu się jego piosenki „Rock And Roll Is Death”? Przecież ktoś, kto kocha ten rodzaj muzyki, mógł poczuć się urażony. Nie rozumiem, dlaczego gdy chodzi o wyśmiewanie disco polo, od razu wybucha taka awantura.
Jeśli Shazza została dotknięta, to mam propozycję – niech napisze piosenkę o Big Cycu.
A tak swoją drogą, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Shazzę, też pomyślałam, że jest facetem.
16-latka
SKĄD TAKIE CIUCHY W FOTOOPOWIEŚCIACH (BRAVO, nr 7, 1998 r.)
Moje koleżanki i ja jesteśmy stałymi czytelniczkami BRAVO od początku jego istnienia. Uważamy, że jest ono ciekawym czasopismem i często po nie sięgamy. Jako szesnastolatki, które interesują się muzyką i modą, zauważyłyśmy, że modelki i modele w waszych fotoopowieściach są okropnie poubierani. Jak można się tak ubierać? Wiemy, że strój nie jest najważniejszy, ale nie powinien śmieszyć. Nie chodzi nam o ubieranie modeli w jakieś firmowe ciuchy, ale takie, w których się teraz chodzi.
Nie chcemy obrażać czasopisma, pragniemy jedynie wyrazić swoją opinię.
Stałe czytelniczki
O NASZEJ KULTURZE (BRAVO, nr 22, 1996 r.)
Wiem, że coraz częściej spotykam się z chamstwem i wulgarnością w zachowaniu nastolatków. Ludzie boją się przechodzić pod blokiem, gdzie siedzi grupa młodzieży.
Co się dzieje!? Starsze dziewczyny dokuczają młodszym w szkole, na koloniach, na basenie. Gdziekolwiek. Jeśli ktoś niechcący podpadnie chłopakowi, można usłyszeć np.: „Wyjdziemy na zewnątrz i zobaczysz, jaki w… dostaniesz”.
My, młodzi ludzie, powinniśmy trzymać się razem, sanować wzajemnie, a nie – nienawidzić i bać się jedno drugiego.
Coraz częściej dziewczyny i chłopaki w różnym wieku piją, palą, zachowują się ordynarnie, przeklinają, wszędzie robią rozróby. Tak dłużej nie może być!
Moja wypowiedź nic nie zmieni, ale zastanówmy się nad tą sprawą.
Nastolatka
ZA DROGIE KASETY I PŁYTY CD (BRAVO, nr 3, 1997 r.)
Chciałabym podzielić się z wami swoim oburzeniem. A było to tak. Wchodzę do sklepu muzycznego i oglądam nowości. Patrzę – singiel Robbie’go Williamsa, który mnie, wierną fankę, bardzo zainteresował. Ale kiedy spojrzałam na cenę, to się zdenerwowałam. Kompakt kosztował 215 tys. starych złotych, a kaseta 105 tys. To już jest szczyt bezczelności ze strony firm fonograficznych! Nie mówię o kompaktach, bo te są niesamowicie drogie (teraz albumy kosztują ok. 350 – 400 tys.), ale żeby cena singla była tak wysoka, to już lekka przesada! W końcu na albumie mam 12 utworów, a na takim singlu raptem 3 wersje tej samej piosenki. Rozumiem: koszty produkcji, opakowania, praw autorskich itd. Ale w głowie mi się nie mieści, żeby na tyle wyceniać „marny” singiel. To już zwykłe zdzierstwo! Teraz wiem już, dlaczego trafienie w polskich sklepach na jakikolwiek singiel graniczy z cudem. Przy tak wysokich cenach kierownicy sklepów wiedzą, że nie opłaca się im tego sprowadzać, bo kupi albo ktoś, kto ma za dużo pieniędzy, albo, przez przypadek, jakiś naiwniak.
Tę krótką wypowiedź kieruję do wydawców fonograficznych – a może by tak nieco taniej?
Stała czytelniczka
O CZASOPISMACH MŁODZIEŻOWYCH (BRAVO, nr 17, 1996 r.)
W ciągu ostatnich kilku lat pojawiło się mnóstwo kolorowych czasopism dla młodzieży. Atrakcyjne fotografie na okładkach kusza nas, abyśmy kupili kolejny numer, mimo dość wysokich cen jak na niewielkie możliwości finansowe nastolatka.
Ja również poświęcam niemałą część kieszonkowego na różne pisma młodzieżowe, a pisma dla dziewcząt - w szczególności.
Poznałam wiele sekretów kosmetycznych, nauczyłam się dobierać ubiór właściwy na różne okazje i odpowiedni do mojej sylwetki. Wiem, w jakiej fryzurze mi najlepiej, jak sobie radzić z trądzikiem i innymi kłopotami wieku młodzieńczego.
Czytając listy moich rówieśników, którzy szukają rady u redakcyjnych lekarzy, psychologów i innych specjalistów, nabrałam przekonania, że nie jestem gorsza od innych, jak mi się dotąd wydawało. Zrozumiałam, że problemy, o których pisali inni czytelnicy, były bardzo podobne do tych, które stawały na mojej drodze. Dodało mi to otuchy, poczułam się taka sama, jak chłopcy i dziewczyny w moim wieku. Z całą pewnością stałam się osobą bardziej życzliwą i tolerancyjną. Zaczęłam uważnie obserwować swoje zachowanie. Jednym słowem – zaczęłam uczyć się siebie i pracować świadomie nad własną osobowością.
Mogę więc śmiało powiedzieć, że lektura czasopism adresowanych do nas, nastolatków, pomogła mi w pełniejszym zrozumieniu ludzi, świata i w końcu siebie.
Chcę jednak, żeby prasa młodzieżowa doroślała wraz ze mną. To znaczy, że dziennikarze piszący dla młodych powinni, moim zdaniem, regularnie poszerzać zakres tematyczny swoich artykułów. Powinni pamiętać, że nasze problemy nie dotyczą tylko kwestii: jak zeszczupleć, jak się umówić na spotkanie z interesującym chłopakiem, jak zorganizować imprezę.
Oprócz tych niewątpliwie ważnych zagadnień chciałabym mieć możliwość przeczytania artkułów o innych, także istotnych dla nas sprawach. Z zainteresowaniem przeczytałabym mądry artykuł, który radzi, jak rozwiązać konflikty w domu, w szkole i wśród przyjaciół. Bardzo pożyteczna byłaby rozmowa z kimś, kto poradziłby nam, nastolatkom, jak się dobrze i szybko uczyć, jak organizować wolny czas.
Kiedyś lubiłam czytać nowinki na temat ludzi powszechnie znanych, głównie aktorów i piosenkarzy. Dzisiaj zamiast sensacyjnych wiadomości na ich temat, wolałabym dowiedzieć się, jak wygląda ich dzień powszedni, jak pracowali, aby osiągnąć sukces i co jest dla nich najważniejsze i jacy byli w naszym wieku. Tego właśnie oczekuję od prasy młodzieżowej.
SPOSÓB NA NUDĘ (BRAVO, nr 19, 1996 r.)
Po przeczytaniu listu „Nudzika” wydrukowanego w numerze 11 „Bravo” trochę się zdziwiłam, ale trochę też zastanowiłam…
Wiem, że nuda jest problemem nie tylko twoim. Ale w moim przypadku, po powrocie ze szkoły reszta dnia upływa mi jak chwilka i to bez odrabiania lekcji oraz bez oglądania telewizji (tzn. odrabiam lekcje, ale dopiero wieczorem).
Co robię po powrocie ze szkoły? Słucham muzyki, czytam czasopisma, książki, robię porządki, spotykam się z paczką (potrafimy gadać z godzinami o wszystkim), jeżdżę na rolkach, układam nowe fryzury, chodzę do kina.
Może to są dziwaczne pomysły, ale ja się absolutnie nie nudzę.
Pomarańczowa – 15 lat
SZANUJMY UPODOBANIA MUZYCZNE INNYCH (BRAVO, nr 14, 1997 r.)
W wielu czasopismach znajduję wypowiedzi na temat różnych typów muzyki. Z reguły są to bardzo krytyczne oceny zespołów i wykonawców, którzy komuś nie odpowiadają. Nie rozumiem, jak można nienawidzić, niszczyć i poniżać wszystko to, co nam się nie podoba.
Każdy z nas ma swój ulubiony rodzaj muzyki: rap, pop, muzykę klasyczną, rock, disco-polo, jazz, heavy metal i inne. Wszyscy chcą, aby inni uszanowali ich muzyczne upodobania i nawet nie zauważamy, że często nie liczymy się z odmiennymi gustami.
Bądźmy tolerancyjni! Dostrzegajmy walory różnych typów muzyki. Ot, na przykład:
- heavy metal – mocne, ostre brzmienie, przysłowiowy „czad”
- jazz – muzyka duszy – sprawia, że odlatujemy bez użycia narkotyków
- rap – rytm, styl tańca, który daje ogromne pole do popisu
- muzyka klasyczna – delikatne, harmonijne dźwięki tworzą istną ucztę dla serca i duszy
- disco-polo – łatwo wpadająca w ucho melodia i proste słowa
Jestem fanka znanej grupy BSB i spotykam się z ostrą krytyką ze strony koleżanki. Stwierdziła ona, że moi ulubieńcy nie są warci nawet dmuchnięcia do mikrofonu. Jak każdy fan dostrzegam tylko plusy moich faworytów, ale staram się nikomu nie ubliżać, bo wszyscy na tym świecie mamy wolnośc wyboru.
Muzyka daje nam marzenia i nadzieję na lepsze jutro, jest chwilowym wzniesieniem się ponad szarą rzeczywistość. Muzyka leczy złamane serca, osusza łzy, pomaga przetrwać trudności, lecz przede wszystkim jest miłością, która ukrywa w każdej nutce i w każdym wyśpiewanym słowie.
Szanujmy cudze upodobania, a przekonamy się, że i nasz będą szanowane.
Gośka
Posted on
Czytaj dalej
Rodzinę Lubiczów poznaliśmy ponad piętnaście lat temu. Pierwszy odcinek telenoweli "Klan" został wyemitowany w TVP dokładnie 16 czerwca 1997 roku. Od tego czasu serial nie schodzi z anteny i cieszy się nadal bardzo dużą oglądalnością. Zobaczcie jak wyglądali bohaterowie w pierwszym odcinku. Niektórzy z nich byli jeszcze wtedy dziećmi i dojrzewali na naszych oczach. Bardzo się zmienili?
Grażyna i Ryszard |
Agnieszka |
Beata |
Elżbieta |
Jerzy |
Krystyna |
Maria |
Monika |
Aleksandra |
Paweł |
Władysław |
Posted on
Czytaj dalej
Nasi rodzice kolekcjonowali widokówki, znaczki pocztowe i proporczyki. My zbieraliśmy karteczki. Pewnego dnia, gdzieś w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, dzieci w całym kraju ogarnęło kolekcjonerskie szaleństwo, które pod względem rozmachu i zasięgu nie miało sobie równych aż do końca dekady. Na podwórkach i szkolnych korytarzach, jak Polska długa i szeroka, kwitł handel wymienny - z rąk do rąk przechodziły „Alladyny”, „Dalmatyńczyki” i inne papierowe cuda. Świat był prostszy… wystarczyły drobne na notesik i zgraja dzieciaków, z którymi można było się wymienić. To właśnie magia dzieciństwa w latach dziewięćdziesiątych.
Pierwsza karteczka… od tego wszystko się zaczynało. Moja, wyrwana z notesiku będącego nagrodą za czwórkę z dyktanda z języka polskiego, miała kształt prostokąta z jednym brzegiem wyciętym w falbankę. Przedstawiała pieska bawiącego się piłką. Tego rodzaju karteczki, jeszcze stosunkowo mało efektowne, pojawiły się na rynku jako pierwsze i stanowiły trzon prawie każdej późniejszej kolekcji. Z czasem zarówno kształty jak i tematyka obrazków ewaluowały - przemysł papierniczy szybko wyczuł koniunkturę i, aby zaspokoić najbardziej wyszukane dziecięce gusta, wypuścił na rynek karteczki w niezliczonej ilości kształtów, kolorów i motywów.
Wtedy dopiero rozpoczęła się prawdziwa zabawa. Okazało się bowiem, że posiadając notesik z karteczkami, których nie ma nikt na podwórku czy w klasie, można było w błyskawicznym tempie rozbudować własną kolekcję. Obowiązywał swoisty taryfikator: zwykła karteczka za zwykłą, dwie lub trzy zwykłe za karteczkę „rzadką” oraz trzy karteczki za okładkę notesika. Nie dziwiły więc nikogo chmary dzieciaków zapuszczających się daleko od swoich podwórek i osiedli w poszukiwaniu papierowych białych kruków, pokonujących wielokilometrowe trasy, których strategiczne punkty przystankowe wyznaczały najbardziej odległe kioski i sklepy papiernicze. Kolekcjonerskiej pasji sprzyjała życzliwość pań sprzedawczyń, które bez najmniejszych oznak zniecierpliwienia prezentowały każdemu dziecku z osobna cały arsenał dostępnych notesików.
Pamiętam, jak sam po szkole wyruszałem na „karteczkowe łowy”, zabierając ze sobą egzemplarze na wymianę, bo oprócz realizacji celów nabywczych, często gęsto, owe wyprawy owocowały zawarciem intratnych transakcji, które dziś określilibyśmy mianem barteru. Karteczkowa moda sprzyjała nawiązywaniu kontaktów damsko-męskich oraz przełamywała podziały pomiędzy klasami, ulicami i osiedlami. Co ciekawe, dzieci tamtej dekady, całkowicie wyzbyte wstydu, który w realizowaniu kolekcjonerskiej pasji mógł stanowić jedynie przeszkodę, bez skrępowania podchodziły do siebie z pytaniem: „Zbierasz karteczki?”. Tak nawiązane kontakty biznesowe przeradzały się w zażarte negocjacje, które kształtowały silny charakter, rozwijały przedsiębiorczość, a niektórym pozwoliły nawet odkryć w sobie żyłkę naciągacza.
Zbieranie karteczek było hobby dostępnym dla każdego. Notesiki nie były drogie, choć w tamtych czasach dzieci nie dysponowały takimi zasobami finansowymi jak dzisiaj. Fundusze na wzbogacanie kolekcji wygospodarowywano więc eliminując czasowo z jadłospisu chipsy, oranżadę, gumy kulki, lody i wszelkiej maści rarytasy dostępne w szkolnym sklepiku. Myślę zresztą, że posiadacze owych przybytków najbardziej odczuli negatywną stronę kolekcjonerskiej mani, przejawiającą się nagłym spadkiem obrotów. Ci sprytniejsi wzbogacili ofertę sklepików o notesiki, przez co niektórzy rodzice i nauczyciele, którzy wyobrażali sobie, że młode pokolenie stoi przed dylematem wyboru pomiędzy słodką bułką a notesikiem, wysuwali zarzuty natury etycznej. Dla nas był to wybór oczywisty.
Wraz ze zwiększaniem się liczby karteczek pojawiały się natomiast problemy logistyczne związane z przechowywaniem, utrzymywaniem porządku i odpowiednią ekspozycją kolekcji. Najprostszym, a co za tym idzie najpopularniejszym rozwiązaniem okazało się wykorzystanie albumów fotograficznych, z których masowo usuwano rodzinne zdjęcia i zamiast nich wkładano najcenniejsze okazy. Karteczki na wymianę oraz te mniej reprezentacyjne przechowywano zazwyczaj w kopertach.
Kilka lat temu, robiąc porządki w swoim pokoju, znalazłem kilka takich albumów i kopert. Oddałem je sąsiadkom – siostrom z trzeciego piętra, które miały wtedy najwyżej dziesięć lat. Następnego dnia przed blokiem wlały się całe sterty papierowych obrazków. Nie zdziwiłem się. Cóż, to magia mojego dzieciństwa, nie ich.
Posted on
Czytaj dalej
Początek lat dziewięćdziesiątych to czas kolorowej rewolucji w szkolnych tornistrach. Siermiężne wyposażenie ucznia lat osiemdziesiątych odeszło do lamusa, a jego miejsce zajęły nowe, estetyczne przybory, będące wytworem rodzącego się przemysłu kapitalistycznego. Większość uczniów zapomniała o szaroburych brulionach produkowanych przez Wrocławskie Zakłady Wyrobów Papierowych, a sklepy papiernicze oferujące zeszyty z kolorowymi okładkami przeżywały istne oblężenie. Wybór kompletu zeszytów na nowy rok szkolny to dla wielu uczniów tamtych czasów jeden z podstawowych dylematów końca wakacji. Poniżej kilka oryginalnych okładek zeszytów z połowy lat dziewięćdziesiątych.
Posted on
Czytaj dalej
Wraz z nadejściem lat dziewięćdziesiątych nastały ciężkie czasy dla bohaterów kultowych polskich filmów animowanych. Miś Koralgol, Reksio, Bolek i Lolek – władcy absolutni królestwa dobranocek – po latach hołubienia i izolowania do świata zewnętrznego musieli z dnia na dzień nauczyć się funkcjonowania w nowej, kapitalistycznej rzeczywistości opartej na zasadach zdrowej konkurencji.
Założony w 1993 roku kanał Polonia 1, jako jeden z pierwszych, postanowił przełamać monopol peerelowskich bajkowych wyjadaczy i do walki o zainteresowanie najmłodszego widza wysłał cały zastęp animowanych bohaterów z pod znaku „made in Japan”. W pierwszym szeregu szła panna Dronio i jej towarzysze z kultowego anime pt. Yattaman.
Yattaman to drugi z serii Time Bokan japoński serial anime wyprodukowany w latach 1977-1979 przez Tatsunoko Production. Fabuła kreskówki, osadzona w różnych miejscach na świecie, opierała się na odwiecznym konflikcie dobra ze złem. W każdym odcinku zdeprawowani i bezwzględni członkowie bandy Drombo poszukiwali tajemniczego kamienia Dokuro, dzięki któremu można było dotrzeć do największego złoża złota na świecie. Ich zamiary starali się pokrzyżować Gan-chan i Janet, młodzi bojownicy w walce o pokój i sprawiedliwość. Obie grupy, przy pomocy wymyślnych robotów bojowych, toczyły walkę o tajemniczy artefakt i co ciekawe, nieważne jak dobrze wyposażone były złe charaktery, Yattamani i tak zawsze odnosili zwycięstwo.
W przypadku Yattamana trudno być może mówić o ogólnonarodowym szaleństwie, jednak bez wątpienia kreskówka miała spore grono wiernych fanów… zwłaszcza chłopców, którzy niczym kania dżdżu czekali na kolejne odcinki mając nadzieję, że panna Dronio znów odsłoni kawałek swojego ponętnego animowanego ciała. Trudno się dziwić, dla wielu z nich była pierwszą „gołą babą” w życiu. Chcąc nie chcąc, panna Dronio świeciła nagim biustem w każdym odcinku, jednak w jej wypowiedziach na ten temat można doszukać się pewnych oznak rozgoryczenia:
„wszyscy oglądają mnie rozebraną, zmarnowałam młodość…”.
Mało jeszcze wtedy wybrednemu młodemu widzowi nie przeszkadzała ani niezbyt płynna animacja, ani włoski dubbing przebijający z pod polskiego lektora. Była to bajka inna, niż wszystkie te, do których przywykły polskie dzieci wychowane na opowieściach z „morałem” serwowanych przez telewizję publiczną. W Yattamanie zło nabrało interesującego, atrakcyjnego charakteru i każdy widz, śledzący poszukiwania kamienia Dokuro, miał nadzieję, że wpadnie on w końcu w ręce bandy Drombo.
Yattaman, jako jeden z pierwszych emitowanych w Polsce w latach 90-tych seriali anime, był zapowiedzią manii na japońskie kreskówki, która w ciągu kilku lat miała ogarnąć cały kraj.
Posted on
Czytaj dalej
Wraz z nadejściem lat dziewięćdziesiątych polska młodzież na zawsze przestała wierzyć w historie o dzieciach znajdowanych w kapuście lub przynoszonych przez bociany. Za obalanie mitów dotyczących intymnej sfery życia człowieka zabrali się redaktorzy dwutygodnika Bravo, który z biegiem lat stał się najpopularniejszym źródłem edukacji seksualnej wśród młodego pokolenia.
Przez ponad cztery dekady magazyn Bravo - wydawany w Niemczech od 1956 roku - był dla polskich nastolatków towarem tak samo luksusowym jak oryginalne jeansy. Dostępny jedynie na bazarach i w Klubach Międzynarodowej Prasy i Książki, wywoływał rumieńce na policzkach i tęsknotę za zachodnim stylem życia. Tak było do października 1991 roku, kiedy to w witrynach kiosków pojawił się pierwszy polskojęzyczny numer czasopisma. Na okładce zespół Depeche Mode, w środku – kolorowe plakaty, wywiady z gwiazdami muzyki oraz golizna przywodząca na myśl niskobudżetowe produkcje soft-porno. Polska młodzież oszalała.
Pierwszym redaktorem naczelnym polskiego wydania Bravo został Marek Sierocki, dziennikarz muzyczny znany przede wszystkim jako prezenter Teleekspresu. Prawie rok czasu zajęło mu przeforsowanie koncepcji zamieszczania w gazecie informacji o polskich artystach - w pierwszych numerach ukazywały się jedynie przedruki materiałów z edycji niemieckiej. Z czasem pojawiły się nowe rubryki (jak choćby ewidentnie nie pasujące do polskich realiów „Fotostory”) oraz dodatki w postaci breloczków, samoprzylepnych tatuaży czy sztucznych kolczyków. Ważnym wydarzeniem w kalendarzu Bravo było coroczne przyznawanie nagród OTTO dla gwiazd filmu, muzyki i telewizji. Tym, których show-biznes niespecjalnie interesował, pozostawały… trudne pytania.
Irena Kappler, mgr Elzbieta Gryz i dr Alicja Sadowska – tych pań nie trzeba przedstawiać nikomu, kto z wypiekami na twarzy śledził rubryki z listami od czytelników. Na stronach zatytułowanych „Miłość, czułość, namiętność” i „Wypowiedz się” nabuzowana hormonami młodzież szukała odpowiedzi na pytania dotyczące nieregularnych miesiączek, chorób przenoszonych drogą płciową czy skutecznych metod antykoncepcji. Redakcyjne specjalistki - z cierpliwością troskliwych matek i empatią doświadczonych przyjaciółek - radziły jak zakładać prezerwatywę, depilować owłosienie łonowe czy likwidować trądzik. Dzięki nim rzesze nastolatków odetchnęły z ulgą, kiedy tajemnice mokrych plam na prześcieradle i bolących piersi zostały w końcu rozwiązane. Zresztą pytania czytelników nie ograniczały się tylko do sfery seksu, czego przykładem jest chociażby list siedemnastoletniego Maćka zamieszczony w numerze z sierpnia 1997 roku:
„ Moim życiowym problemem jest nos. Duży, garbaty, po prostu okropny. Koledzy wyśmiewają się ze mnie. Mam wrażenie, że każdy kto mija mnie na ulicy, zwraca uwagę na ten mój nieszczęsny nos” .
Pracy było sporo, zwłaszcza że jak donosiła redakcja, codziennie przychodziło ponad dwa tysiące listów. Z pomocą ruszył doktor medycyny Jacek Starski, który – jak rekomendowano – odpowiadał nawet na najbardziej intymne pytania. Mniej więcej w tym samym czasie w rogu rubryki pojawił się słowniczek, dzięki któremu do języka polskiej młodzieży wdarły się tak egzotycznie brzmiące słowa jak petting czy fellatio.
Bravo, choć krytykowane przez organizacje wychowawcze ze względu na promowanie swobody obyczajowej, dla wielu młodych ludzi stanowiło często jedyne źródło edukacji seksualnej.
Posted on
Czytaj dalej
Jeszcze nie Chanel, ale już nie „Pani Walewska”. Modne Polki lat dziewięćdziesiątych pachniały wiatrem i krzykiem z wykrzyknikiem. Oto cztery zapachy, które podbiły nozdrza polskich kobiet.
Klasyk późnego PRL-u doskonale radzący sobie w kapitalistycznej rzeczywistości wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Wraz z upadkiem komunizmu kryształowe flakony Kobako przeniosły się z peweksowej półki do kosmetyczki przeciętnej Polki, przybliżając ją o krok do blichtru rodem z Dynastii czy Santa Barbary.
Masumi
Są kobiety, które pachną wiatrem. Ten wiatr nazywa się Masumi – głosił slogan reklamowy jednych z najpopularniejszych perfum dekady. Masumi wdarło się na polski rynek z siłą tornada… i wyrządziło podobne szkody. Ciężki, duszący zapach sprawił, że zmysł powonienia wielu kobiet został na zawsze przytępiony.
Vanilla Fields
Nieśmiertelny prezent imienionowo-urodzinowo-gwiazdkowy. Pachniały nim matki, babki, ciotki i nauczycielki. Jeden z legendarnych zapachów firmy Coty, wylansowany w 1993 roku i cieszący się nie słabnącą popularnością przez wiele lat.
Exclamation
Zapach o sile rażenia gazu bojowego z pod Ypres. Tajna broń większości koleżanek z klasy. Zagraniczna reklama i zamknięte w czarno białym flakonie kwiatowo – waniliowe nuty sprawiły, że polskie kobiety zapragnęły pachnieć „krzykiem z wykrzyknikiem”
Posted on
Czytaj dalej
Wraz ze zmianą ustroju zmieniły się upodobania kulinarne Polaków. Tradycyjny schabowy z ziemniakami zaczął odchodzić do lamusa, wypierany przez coraz bardziej popularnego hamburgera. Z rodzimego krajobrazu powoli znikały cieszące się dużym uznaniem w latach 80-tych bary mleczne ustępując miejsca budowanym na zachodnią modłę restauracjom szybkiej obsługi z charakterystyczną literą M w szyldzie.
Sieć restauracji McDonald's
została założona 15 maja 1940 r. w San Bernardino w Kalifornii przez braci
Dicka i Maca McDonaldów. Pierwsze próby
wejścia na polski rynek amerykańska firma podjęła już w 1979 roku negocjując z
Ministerstwem Handlu Wewnętrznego i Usług projekt stworzenia „systemu masowego
żywienia”, który miał być prowadzony przy współpracy ze Społem. Nie wyszło.
Musiało minąć ponad dziesięć lat, zanim pierwszy polski McDonalds otworzył
swoje podwoje dla wygłodniałych Zachodu Polaków. W dniu otwarcia (16 czerwca
1992 r.) przeszklona przybudówka Domów Towarowych Sezam na rogu ulic
Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej w Warszawie, w której ulokowano bar, przeżyła
istne oblężenie. W efekcie pobito
światowy rekord - 45 tysięcy klientów
dokonało ponad 13 tysięcy zamówień.
Polacy wydawali się niezrażeni
ani skromnym początkowo menu, ani wyśrubowanymi jak na tamte czasy cenami.
"Neon McDonalds’a mógł nam zasłonić słońce i nikt nawet by się nie
zorientował. Tak byliśmy zapatrzeni w stronę Zachodu" – trafnie podsumowano
początki polskiego kapitalizmu na jednej ze stron internetowych. Mac-specjały przypadły do gustu zwłaszcza
młodszej generacji, która w duchu sprawdzonych rozwiązań z minionego ustroju, znów zaczęła formować kolejki – tym razem
przed lokalami fastfoodowej sieciówki. Rosła
sprzedaż, rosły tyłki kwiatu polskiej młodzieży.
Zdesperowane Matki Polki, chcąc
chronić żołądki synów przed wrzodami i uda córek przed cellulitem, serwowały na
obiad kajzerkę z mielonym i wmawiały im, że to to samo. Zapał jednostki w
konfrontacji z marketingiem międzynarodowej korporacji okazał się jednak
niewystarczający. Polską tradycją stało się rodzinne celebrowanie dziecięcych
świąt nad hamburgerem i kubkiem coli. Latorośle w prezencie dostawały kolorowe
pudełko z napisem Happy Meal, w którym, oprócz pustych kalorii, mogły znaleźć
zabawkę z najnowszej kolekcji fastfoodwej sieciówki. Przejawem snobizmu tamtych
lat stało się noszenie do szkoły kanapek w pudełku po zestawie z McDonaldsa i
obkładanie zeszytów w zabrane z tacy menu.
Obecnie w Polsce znajduje się około
250 lokali sieci McDonald’s, w których zatrudnionych jest przeszło 20 tysięcy
osób. Choć od otwarcia pierwszego baru
minęło prawie 20 lat, a w mediach coraz częściej pojawiają się doniesienia o
wątpliwej jakości serwowanych potraw,
McDonald’s nadal cieszy się w Polsce dużą popularnością.
Posted on
Czytaj dalej
Tamagotchi pojawiło się w czasach, kiedy głębszy sens sformułowania „przyjaciel na baterie” nie był jeszcze do końca jasny. Elektroniczny substytut psa, kota czy świnki morskiej sprawił, że każde dziecko mogło się pochwalić posiadaniem własnego zwierzaka.
Tamagotchi, kultowa zabawka
drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, została stworzona w 1996 roku przez
Japończyka Aki Maitę. Kształtem przypominała niewielkie jajko wyposażone w
ciekłokrystaliczny wyświetlacz i trzy małe przyciski. Zabawa polegała na opiece
nad wirtualnym zwierzątkiem, które należało myć, karmić, leczyć i sprzątać po
nim. Całością sterował prosty komputer.
Pojawienie się na polskim rynku
tamagotchi było kolejnym pretekst do ujawnienia się podziałów klasowych. Z
racji stosunkowo wysokiej jak na tamte czasy ceny, wielu Polaków hodowało swoje
zwierzątka w serduszkach, domkach i
innych podrabianych zabawkach, które dostępne były na rynku w ogromnej liczbie
kształtów i kolorów.
Tamagotchi stało się najbardziej
popularnym gwiazdkowym i urodzinowym prezentem tamtego okresu. Podwórkowe i
szkolne podręczniki bon ton zalecały posiadanie przynajmniej jednej zabawki,
choć lepiej sytuowane dzieci często popadały w przesadę i zakładały całe
kolonie tama-zwierzaków. Dziecko, które Tamagotchi nie posiadało, musiało
liczyć się z tym, że przynajmniej na kilka miesięcy zostanie wykluczone poza
nawias szkolnej strefy wpływów. Zabawka zdecydowanie dla ludzi o poprawnie wykształconej
inteligencji emocjonalnej. Strata ukochanego tama – zwierzątka często kończyła
się uszczupleniem domowego budżetu o pieniądze wydane na kilka sesji z
psychologiem.
Oryginalne wersje tamagotchi produkowane
są przez firmę Bandai. Sprzedawane do dzisiaj zabawki praktycznie w niczym nie
przypominają prostych jajek z lat dziewięćdziesiątych. Elektroniczne zwierzątka
XXI wieku chodzą do szkoły, szukają pracy, mogą się rozmnażać i przechodzić do
innych zabawek.
Choć moda na tamagotchi trwała w
Polsce stosunkowo krótko, elektroniczne zwierzaki nadal mają swoich wiernych
fanów.
Posted on
Wielki upadek i spektakularny powrót. Po kilku latach nieobecności na sklepowych regałach jeden z ulubionych napojów lat dziewięćdziesiątych powrócił na rynek. Fani Frugo znowu mogą cieszyć się smakiem prawdziwych owoców.
Kiedy właściciele amerykańskiego koncernu Gerber nabywali w 1992 roku rzeszowskie zakłady Alima, mieli nadzieję, że podbiją Europę Wschodnią produkowanymi w nich odżywkami dla niemowląt. Okazało się jednak, że matki z krajów byłego bloku socjalistycznego same wolą ścierać jabłka i marchewki, i wcale nie są zainteresowane gotowymi papkami sprzedawanymi w słoiczkach. Trzeba było szybko coś wymyślić, aby sprowadzony z Zachodu park maszynowy nie pokrył się rdzą. Menedżerowie Grebera ruszyli głową i stwierdzili, że najlepiej rokuje rynek soków.
Czytaj dalej
Kiedy właściciele amerykańskiego koncernu Gerber nabywali w 1992 roku rzeszowskie zakłady Alima, mieli nadzieję, że podbiją Europę Wschodnią produkowanymi w nich odżywkami dla niemowląt. Okazało się jednak, że matki z krajów byłego bloku socjalistycznego same wolą ścierać jabłka i marchewki, i wcale nie są zainteresowane gotowymi papkami sprzedawanymi w słoiczkach. Trzeba było szybko coś wymyślić, aby sprowadzony z Zachodu park maszynowy nie pokrył się rdzą. Menedżerowie Grebera ruszyli głową i stwierdzili, że najlepiej rokuje rynek soków.
Na początku lat dziewięćdziesiątych Polacy pili prawie o połowę mniej soków niż mieszkańcy Europy Zachodniej. Najmniejsze spożycie odnotowano wśród młodzieży, dlatego to do niej postanowiono zaadresować nowy produkt.
Moda na owocowe szaleństwo rozpoczęła się w 1996 roku, kiedy to na polskim rynku pojawiło się Frugo w czterech wersjach kolorystycznych: zielonej, żółtej, czerwonej i pomarańczowej. Nowy napój przyciągał wzrok ciekawym kształtem butelki i intensywnie kolorową zawartością. O jego sukcesie zadecydowały jednak nie walory organoleptyczne, a kampanie reklamowe – bardzo odważne i nowatorskie jak na tamte czasy.
No to Frugo! – ten slogan wielkimi literami zapisał się w historii polskiej reklamy. Za marketingowy sukces owocowego napoju odpowiedzialny był duet Przybora/Zaniewski, który wykorzystując nowe, oryginalne środki wyrazu, tworzył kampanie skrojone na miarę pod młodego konsumenta. Ich bohaterami byli wyluzowani skejci, dziwne owocowe stwory oraz dorośli, którzy wykorzystując motyw konfliktu pokoleń, wytykali nastolatkom nierespektowanie tradycyjnych wartości.
"Dzisiejsza rozwydrzona młodzież musi wiedzieć, że nam często brakowało buraków, a co dopiero mówić o owocach” – wypowiadała się starsza pani z reklamy czerwonego Frugo. Wtórował jej dyrektor szkoły z reklamy Frugo zielonego: "W naszej szkole z owoców jest smaczny kompocik, smaczny kisielek i już… to wystarczy". Oboje zostali zgnieceni butelką napoju i zamalowani sprayem.
Przez pierwsze dwa lata sprzedawano astronomiczne wręcz ilości napoju, jednak marka stopniowo zaczęła tracić klientów, aż w końcu zupełnie zniknęła z rynku. Skierowanie przekazu reklamowego do niestabilnej finansowo i raczkującej dopiero na rynku kapitalistycznym polskiej młodzieży okazało się złą taktyką. Nastolatki pokolenia Frugo wyrosły, a ich miejsce zajął nowy, szukający innych podniet konsument. Również koszty realizacji coraz droższych kampanii reklamowych i dość wysoka jak na tamte czasy cena przyczyniły się do rynkowej śmierci marki.
Wielu fanów smaku prawdziwych owoców nie zapomniało jednak o swoim ulubionym napoju z młodości. Kilkadziesiąt tysięcy użytkowników Facebooka wsparło inicjatywę „Frugo wróć!”, mającą na celu doprowadzenie do wskrzeszenia marki. W 2001 roku właścicielem Frugo stała się firma FoodCare, która ponownie wprowadziła napój na rynek.
Posted on
Czytaj dalej
Polskie kobiety - przyzwyczajone przez lata do szamponu pokrzywowego, szarego mydła i zapachu zielonego jabłuszka - nie do końca potrafiły odnaleźć się w świecie preparatów do pielęgnacji ciała, które szerokim strumieniem zalały sklepowe półki po roku dziewięćdziesiątym. Z pomocą przyszły im bohaterki telewizyjnych reklam, które ze szklanego okienka pomagały w wyborze mydeł, kremów i podpasek ze skrzydełkami.
Brygida Gaworek – mydło Dove
Brygida Gaworek – mydło Dove
Brygida Gaworek była brudna. Kiedy umyła się mydłem Dove, jej skóra nabrała gładkości i elastyczności. Zauważyli to nawet jej koledzy - jeden z nich powiedział: Brydzia, jak ty świetnie wyglądasz. A i Brydzia czuje się lepiej, kiedy się umyje.
Cindy Crawford – szampon i odżywka Elseve
„Piękno według mnie to przede wszystkim piękne włosy” – przekonywała z ekranów telewizorów jedna z najpopularniejszych modelek dekady. Dzięki niej Polki poznały energię witamin, siłę protein i połysk jojoby.
Spice Girls – dezodorant Impulse
Początek dekady pachniał dezodorantem Old Spice, jej koniec dezodorantem Spice Girls. Członkinie brytyjskiego girlsbandu śpiewały, tańczyły… i dbały o higienę swoich fanek. Dezodorant Impulse wyprodukowany przez firmę Coty sprawił, że każda dziewczyna mogła poczuć się spicy.
Anna Patrycy – podpaski Always
Dlaczego Anna Patrycy jako jedyna uratowała się z katastrofy samolotu? Ponieważ miała nowe Always ze skrzydełkami. Takie żarty pojawiły się po emisji pierwszej w Polsce reklamy podpasek. Ich bohaterka, dwudziestoletnia studentka italianistyki, „z pewną taką nieśmiałością” doradzała zszokowanym telewidzom jak radzić sobie w te „trudne dni”. Tym samym przełamała narodowe tabu dotyczące publicznego mówienia o intymnej sferze życia kobiecego.
Edyta Górniak – mydło Lux
Emocje przed telewizorami sięgały zenitu, kiedy prawie naga Edyta Górniak namydlała swoje ciało mydłem z witaminą E. Reklama sprawiła, że marka Lux na stałe zagościła w polskich łazienkach, a Edyta – w męskich fantazjach.
Posted on
Czytaj dalej
Początek lat dziewięćdziesiątych w Polsce to okres prosperity dla wszystkich tych, którzy zdecydowali się na spróbowanie swoich sił w rodzimym biznesie. Rozkwit gospodarczy sprzyjał powstawaniu nowych - mniejszych lub większych - fortun. Sposobem na manifestację sukcesów odniesionych w warunkach wolnorynkowych stał się własny dom - i to dom nie byle jaki...
Od początku dekady kwitło budownictwo indywidualne, niestety w formie zupełnie oderwanej od naszej tradycji. Od Bałtyku do Tatr zaczęły straszyć rezydencje z basztami, wieżyczkami i krużgankami wznoszone przez wzbogaconych na raczkującym kapitalizmie rodaków. W trendach architektonicznych odnotowano wielki powrót budownictwa "stylowego". Bardzo zdobne domy i budynki użytkowe stanowiły "interesującą" odskocznię od nudnych, prostych form epoki PRL-u. Pseudogotyckie wille, przypominające ponure zamczysko z kreskówki o smerfach, ochrzczono mianem "gargameli".
Od początku dekady kwitło budownictwo indywidualne, niestety w formie zupełnie oderwanej od naszej tradycji. Od Bałtyku do Tatr zaczęły straszyć rezydencje z basztami, wieżyczkami i krużgankami wznoszone przez wzbogaconych na raczkującym kapitalizmie rodaków. W trendach architektonicznych odnotowano wielki powrót budownictwa "stylowego". Bardzo zdobne domy i budynki użytkowe stanowiły "interesującą" odskocznię od nudnych, prostych form epoki PRL-u. Pseudogotyckie wille, przypominające ponure zamczysko z kreskówki o smerfach, ochrzczono mianem "gargameli".
Społeczne aspiracje polskich dorobkiewiczów lat dziewięćdziesiątych znalazły swoje odzwierciedlenie w kształtach wieżyczek, falujących dachach, zaokrągleniach i krzywiznach ścian oraz formach będących karykaturalnym nawiązaniem do konwencji szlacheckiego dworku. Im większe sukcesy w biznesie, tym większy rozmach w przyozdabianiu rodzimego domostwa. Chęć realizacji marzeń za pomocą pieniądza zaowocowała pojawieniem się w polskim krajobrazie dziwnych, czasami wręcz groteskowych form architektonicznych.
Posted on
Muzyczny dorobek dekady kształtowali zarówno ambitni i uzdolnieni artyści, jak również autorzy prostych, łatwo wpadających w ucho kompozycji przeznaczonych dla mas. Do tej drugiej kategorii zaliczali się wykonawcy disco polo – nurtu muzycznego, który w latach dziewięćdziesiątych podbił serca milionów Polaków.
Kreszowy dres, akordeon, dywan włosów opadających na ramiona i melodyjna piosenka o niczym – tego w naszym kraju w latach dziewięćdziesiątych było trzeba, aby stać się idolem masowej wyobraźni. Jako że o spełnienie tych warunków nie było trudno, na polskiej scenie muzycznej oraz bazarowych stoiskach z kasetami magnetofonowymi jaśniało od niezliczonej ilości gwiazd i gwiazdeczek disco polo.
Czytaj dalej
Kreszowy dres, akordeon, dywan włosów opadających na ramiona i melodyjna piosenka o niczym – tego w naszym kraju w latach dziewięćdziesiątych było trzeba, aby stać się idolem masowej wyobraźni. Jako że o spełnienie tych warunków nie było trudno, na polskiej scenie muzycznej oraz bazarowych stoiskach z kasetami magnetofonowymi jaśniało od niezliczonej ilości gwiazd i gwiazdeczek disco polo.
Choć nazwa disco polo - wymyślona przez Sławomira Skrętę na podobieństwo italo disco - powstała w 1993 roku, do dziś trwa dyskusja nad genezą tego nurtu muzycznego. Niektórzy uważają, że za prekursora muzyki disco polo należy uznać Janusza Laskowskiego, który karierę rozpoczął jeszcze w latach sześćdziesiątych. Inni wskazują na powstały w Chicago, w latach osiemdziesiątych, zespół Polskie Orły. Jeszcze inni za narodziny disco polo, w kształcie w jakim zdobyło ono popularność w latach dziewięćdziesiątych, uważają początek działalności zespołu Top One, który od końca lat osiemdziesiątych starał się zaszczepić na polskim gruncie nurt italo disco.
Podzielone są również zdania na temat, czym tak naprawdę jest disco polo. Być może specyfikę tego gatunku muzycznego dobrze charakteryzuje wypowiedź Sławomira Świętoszyńskiego, lidera grupy Bayer Full:
„Przede wszystkim musi być to piosenka… Następnie musi być ten rytm, rytm polki. Nie zapominajmy, to nie jest wcale disco, to rytm polki… Słowa proste, przyjemne, łatwe do powtórzenia. Żeby piosenka podobała się kobiecie, trzeba zawsze śpiewać o jej pięknych długich włosach, przywiązaniu do rodziny, o tym, że jest miła, czuła i w ogóle wspaniała. Natomiast, żeby piosenka podobała się mężczyznom, powinna mieć narodowy, ułański charakter – jakaś szabelka, polskie country, troszeczkę zakropione alkoholem…”
Świetorzyński wiedział, o czym mówi. Zespół Bayer Full, wykonawca takich hitów jak „Wszyscy Polacy” czy „Majteczki w kropeczki”, wydał prawie czterdzieści płyt, które rozeszły się w łącznym nakładzie ponad 16 milionów egzemplarzy.
Niech żyje wolność, wolność i swoboda –śpiewał Marcin Miller, lider zespołu Boys – a wraz z nim śpiewała cała Polska. Wokalista o aparycji chłopa z Mazur szybko stał się idolem dziewcząt z remizowych dyskotek, a zespół Boys jednym z najpopularniejszych zespołów dekady.
Niekwestionowaną królową disco polo była natomiast Magdalena Pańkowska, szerszej publiczności znana jako Shazza, która przebojami „Baiao Bongo”, „Bierz co chcesz” czy „Tak bardzo zakochani” utorowała sobie drogę na discopolowe szczyty. Shazza nagrała kilkanaście płyt, z czego cztery uzyskały status złotej, a dwie platynowej.
Do pierwszej ligi panteonu gwiazd disco polo lat dziewięćdziesiątych zaliczały się również zespoły takie jak: Akcent, Top One, Kolor czy Skaner. Nagrywane przez nie płyty sprzedawane były w milionach egzemplarzy, a pochodzące z nich szlagiery królowały na rodzinnych imprezach, weselach i w wiejskich dyskotekach.
W latach dziewięćdziesiątych muzyką disco polo rządziły trzy duże wytwórnie: Blue Star z Reguł, Green Star z Białegostoku oraz Omega Music z Żuromina. Szybko narodził się cały przemysł, nie ograniczający się tylko do nagrywania i wydawania płyt. Powstawały fan-kluby, produkowano koszulki z nazwami najpopularniejszych zespołów. Stworzono również sieć sal, w których zaczęli koncertować wykonawcy disco polo. Były to najczęściej budynki po upadłych PGR-ach – kurniki i stodoły, zaadaptowane na potrzeby publiczności. Co pewien czas Omega Music organizowała galę w warszawskiej Sali Kongresowej, na którą fanów z odległych wsi i miasteczek dowożono autokarami.
W połowie lat dziewięćdziesiątych, dzięki programom Disco Relax i Disco Polo Live, disco polo zagościło na szklanym ekranie. Poza Polsatem i kilkoma regionalnymi rozgłośniami radiowymi muzyka ta uznawana była przez media za symbol kiczu i prymitywizmu. Zaczęło królować przekonanie, że disco polo to obciach, sympatyczna, rytmiczna cepelia. "Mieliśmy taką małą swojską wiochę, do której niemal każdy zawitał, ale której każdy się troszkę wstydził" - napisano po latach na jednym z portali internetowych.
Pod koniec dekady nastąpił przesyt disco polo. Wiele zespołów starało się grać ambitniej, a to nie do końca podobało się publiczności. Do dzisiaj jednak ten gatunek muzyczny ma spore grono wiernych fanów, a żadne polskie wesele nie może obyć się bez „Szalonej” - jednego z megahitów zespołu Boys.